Teplice'1989

 Wrażenia z Czechosłowacji – sierpień 1989 r.

 Wstęp

 Porządkując swoje papiery natknąłem się na maszynopis pewnego artykułu, który napisałem w studenckich czasach na przełomie 1989/90 r. Są to wrażenia z pobytu w Czechosłowacji w sierpniu 1989 r. W ramach akcji organizowanej przez Ochotnicze Hufce Pracy pracowałem wówczas przez miesiąc za południową granicą jako robotnik na budowie. Pobyt tam starałem się maksymalnie wykorzystać pod względem krajoznawczym, a sekretarzowi ówczesnego Zarządu Wojewódzkiego PTTK we Wrocławiu Staszkowi Nosolowi, który mi ten wyjazd załatwił, obiecałem opisać wrażenia i refleksje z tego pobytu dla turystycznego czasopisma „Na szlaku” (Staszek był sekretarzem jego redakcji i w sumie to on odkrył we mnie materiał na publicystę krajoznawczego i zachęcił do pisania). Zważywszy na czas, w jakim znalazłem się w Czechosłowacji, nie sposób było pominąć wątków politycznych. I tu pojawił się problem – w czasie pisania artykułu przemiany w Europie środkowo-wschodniej tak przyspieszyły, że artykuł z dnia na dzień tracił na aktualności. I chyba dlatego w końcu się nie ukazał (może też zadecydowała jego objętość przekraczająca ramy dwumiesięcznika).

 Gdy dzisiaj wróciłem do maszynopisu sprzed trzydziestu lat, stwierdziłem, że zyskał on zupełnie nowy walor, jako świadectwo epoki, w której powstał. Dlatego zdecydowałem się go opublikować na mojej stronie internetowej. Zdaję sobie przy tym sprawę, że niektóre wątki potraktowałem powierzchownie i może trochę naiwnie. Ale pisałem ten tekst mając ledwie dwadzieścia lat i dość ogólnikową wiedzę o Czechach, bo w szkole za wiele o historii i tradycjach Czech nie mówiło się, a literatura o południowych sąsiadach była dość uboga i trudna do zdobycia. Ale właśnie od tego pobytu zaczęło się moje zainteresowanie Czechami, które na różne sposoby rozwijałem przez następne lata.

 ************************************

 Teplice, sierpień 1989 r.

 W sierpniu 1989 r., dzięki jakimś układom między Zarządem Wojewódzkim PTTK we Wrocławiu a wrocławską chorągwią ZHP, w których głębię nie wnikałem, miałem okazję pojechać w ramach akcji OHP do pracy w Czechosłowacji. Po dwóch „ohapowskich” pobytach w NRD chciałem zobaczyć jak wygląda taka impreza u naszych południowych sąsiadów. Nie przypuszczałem wówczas, że była to też ostatnia okazja do „podziwiania” reliktów odchodzącej epoki.

 Od razu założyłem sobie, że będę starał się jak najwięcej zwiedzić, a w pracy nie ma się co przesadnie wysilać, bo gór złota i tak nie zarobię [tak wskazywało doświadczenie z NRD]. Obiecałem też, że opiszę moje wrażenia w „Na szlaku”. Było tych wrażeń wiele, nie o wszystkich napisałem, a mimo to artykuł wyszedł obszerny.

 Wyjazd wyglądał dość tajemniczo. Do końca nie wiedzieliśmy, dokąd mamy jechać. To znaczy wiedzieliśmy tyle, że umowa podpisana była z dyrekcją kombinatu budowlanego w Ústí nad Labem, ta jednakże zarządzała kilkunastoma zakładami w całym województwie północnoczeskim. Dokąd nas rzucą – nie mieliśmy pojęcia. Ciekawostką organizacyjną jest to, że wszystkie grupy OHP jechały do Czech w tym samym terminie z Jeleniej Góry przez jedno przejście graniczne w Jakuszycach (nawet jadący do Brna). W efekcie na odprawę graniczną czekaliśmy ponad dwie godziny w tasiemcowej kolejce autobusów (to samo było w drodze powrotnej).

 Zawieziono nas do Teplic. Po zakwaterowaniu w hotelu robotniczym, mimo późnej pory, poszliśmy na mały rekonesans. Bez planu miasta „psim swędem” dochodzimy do centrum. Miasto jakby wymarłe. Na ulicach widać niemal wyłącznie Cyganów. Sklepy już pozamykane, większość ludzi siedzi w domach. Jak się później przekonaliśmy, codziennie ulice nagle pustoszeją około godziny siódmej wieczorem.

 Przechodzimy pod wiaduktem dwupasmowej na tym odcinku szosy łączącej Berlin z Pragą. Wysokie żelbetowe ogrodzenie oddziela ją od podwórek przy trzech wieżowcach. Na każdym z nich szczytowe ściany „ozdobione” są potężnymi „malowidłami”. Jedno przedstawia sierp i młot, drugie arabską piątkę z kłoskiem i kołem zębatym (symbol kolejnych pięciolatek), trzecie rzymską ósemkę oznaczającą ósmy zjazd Komunistycznej Partii Czechosłowacji. Komunistyczno-partyjna symbolika osiągnęła w CSRS niezwykłe bogactwo, większe chyba nawet niż w Związku Radzieckim. W wielu miejscach sterczą sierpy i młoty, jak u nas krzyże przydrożne. Co więcej, symbolika ta idzie z postępem. Często dwa tradycyjne elementy oznaczające chłopów i robotników uzupełniono połówką koła zębatego i rysunkiem bądź przestrzennym modelem atomu. Na każdym kroku można przeczytać „Se Sovětským svazem na věčné časy”. Słowem, jest obecnie z czego oczyszczać miasta. Jak się później dowiedziałem, wiosną 1989 r. miał miejsce w Teplicach incydent z udziałem naszych rodaczek. Grupa polskich studentek, pracująca tu w ramach OHP, uczciła fakt otrzymania zaliczki a konto wynagrodzenia posiedzeniem w jednej z miejscowych knajp. Po opuszczeniu owego przybytku odbył się spacer po mieście połączony z rzucaniem kamieniami we wszystkie napotkane pięcioramienne gwiazdy. Policja [Veřejná bezpečnost] była tak zaskoczona, że nim sprawczynie zatrzymano, kilkanaście symboli przodującej ideologii było zniszczonych. W konsekwencji dziewczyny zostały obciążone kosztem renowacji gwiazd. Swoją drogą miały pecha, że nie przyjechały kilka miesięcy później. Kto wie – może podziękowano by im za likwidację tych wątpliwych dla krajobrazu ozdób.

 Trzeba też przyznać, że tu i ówdzie dało się zauważyć tak charakterystyczne dla ulic naszych miast zapaćkane farbą fragmenty murów kryjące napisy nieprawomyślne względem władz. Wiele z nich dawało się odczytać – wyrażały protest przeciwko okupacji kraju. Najwyraźniej były to pamiątki po 1968 roku. Część jednak była świeża, co bardzo nas cieszyło.

 Teplice są miastem dość rozległym. Liczą ponad 50 tysięcy mieszkańców, lecz większość zamieszkuje peryferyjne dzielnice z nowymi osiedlami. Wiele XIX-wiecznych kamienic w centrum stoi pustych, wiele wyburzono, wznosząc w ich miejscu nowoczesne, śmiało zaprojektowane i efektownie wykończone budynki. Stąd na pierwszy rzut oka widać niesamowity kontrast w zabudowie. Tak na przykład w rynku z zabytków został tylko klasycystyczny ratusz i dwie kamieniczki. Oprócz tego stoją nowe budynki urzędu telekomunikacyjnego, domu towarowego i – nieco dalej – domu kultury i banku. Wszystkie te gmachy były budowane przez Polaków, których wielu pracuje tu na kontraktach. Obecność Polaków jest w Teplicach doskonale widoczna. W wielu miejscach można zobaczyć napisy „Budimex” i samochody z polskimi rejestracjami. W jednej z dzielnic jest polskie osiedle mieszkaniowe, wszędzie słychać polską mowę.

 W sąsiedztwie rynku (Marxovo náměstí) trwają dwie kolejne budowy – na jednej z nich, gdzie powstawał hotel, pracowała nasza grupa. Zaimprowizowaną szatnię mieliśmy w przeznaczonym do kapitalnego remontu budynku nieopodal miejsca pracy. Droga z szatni na plac budowy wiodła koło komitetu partii, przy gablotach ze zdjęciami przodowników pracy, najwydajniejszych brygad i owoców ich wysiłków. Wszystko jak u nas kilkanaście lat temu. Nikt wówczas nie przypuszczał, że po trzech miesiącach będzie tu miała miejsce duża manifestacja [w komunistycznym systemie „nielegalna”] protestująca przeciwko zanieczyszczeniu środowiska naturalnego.

 Praca na budowie mogła nas wielce ubogacić w doświadczenia, o które u nas będzie już coraz trudniej. Była to solidna lekcja „pracy socjalistycznej” i stosunków panujących w zakładzie podlegającym monstrualnie rozbudowanym strukturom zarządzania.

 Bezpośrednim szefem na placu budowy był majster – Ivan. Klasyczny antytalent organizatorski, bojący się własnego cienia, wywołujący u wszystkich stan zdenerwowania już samym pojawieniem się. Wszyscy robotnicy klęli na niego, stukali się w czoło i życzyli mu rzeczy, jakich nie życzy się porządnym ludziom. Majster szybko uzyskał u nas przezwisko „Krumpacz”, co oznacza po czesku kilof – słowo to bowiem bardzo często wymawiał, a poza tym był to jeden z nielicznych sprzętów, którymi umiał się posługiwać [czescy robotnicy mówili o nim „kokot” – co to oznacza, pozostawiam dociekliwości czytelników]. Podejmował paranoiczne decyzje, które kończyły się na przykład ponownym rozkopywaniem (ręcznie, za pomocą łopat) zasypanego kilka godzin wcześniej rowu, rozgrzebaniem przez koparkę wyrównanego wcześniej łopatami placu pod fundament (a ciężko było kopać, bo teren gliniasty) i innymi przyprawiającymi o zawrót głowy konsekwencjami. W razie szybkiego wykonania jego poleceń gotów był wynaleźć najbardziej bezsensowne roboty, byle dać nam zajęcie. Mieliśmy w grupie ludzi, którzy pracowali na różnych budowach w Polsce. Mówili, że do wyczynów, jakie obserwowaliśmy w Teplicach mimo wszystko naszym budowlańcom daleko. Zastanawialiśmy się, jakim cudem „Krumpacz” został majstrem, by dojść do wniosku, że chyba tylko za odpowiednią przynależność organizacyjną [legitymację partyjną].

 Wyższy rangą był kierownik budowy. Na ogół siedział w baraku, a na placu robót zjawiał się kilka razy dziennie w kurtce i sandałach. Do wykopu raczej nie schodził.

 Kolejny w hierarchii był dyrektor zakładu, przyjeżdżający raz na kilka dni elegancką favoritką, by zobaczyć, co się na budowie dzieje.

 Nie mieliśmy okazji zobaczyć dyrektora naczelnego, ponieważ rezydował w Ústí i najwyraźniej był tak pochłonięty zarządzaniem, że na budowy już nie przyjeżdżał. Zresztą, jak się później okazało, nie był on wcale najwyższą szychą, bo podlegał jeszcze jakimś tajemniczym organom w Pradze i to one odgórnie nasłały mu grupy OHP, z którymi nikt chyba nie wiedział, co robić [polski komendant naszej grupy mniej więcej w połowie pobytu stwierdził: „Mam wrażenie, że my tu jesteśmy po prostu niepotrzebni”].

 Jak już na początku wspomniałem, wyjazd traktowałem głównie jako okazję do obejrzenia kraju niemal zamkniętego dla polskich turystów i zaplanowałem bogaty program zwiedzania. Realizowałem go dość konsekwentnie, nie szczędząc koron, co było o tyle odczuwalne, że Czesi dali śmiesznie niską sumę na cele kulturalne (w NRD uczestnikom OHP-ów niezależnie od zarobków zwracano pieniądze za przejazdy, bilety do muzeów itp. aż do sumy pięćdziesięciu marek na osobę) i niemal wszystkie wydatki trzeba było pokrywać za własne pieniądze. Przeważnie jeździłem w pojedynkę, chcąc zachować jak największą operatywność. Kończyło się to nieraz szaleńczymi wyczynami pod względem przebytych odległości, ale dzięki temu udało mi się odwiedzić wiele ciekawych miejsc.

 Północne Czechy to teren niezwykle zróżnicowany krajobrazowo. Od północy ogranicza go wał Rudaw (Krušné hory), osiągających w tym rejonie 900 m n.p.m. Tworzą one tutaj rozległą wierzchowinę, z której wyrastają szczyty o niewielkiej już wysokości względnej. Od północy teren stosunkowo łagodnie opada w dolinę Łaby (to już w NRD), od strony południowej góry kończą się bardzo gwałtownym skłonem, poniżej którego rozciąga się rozległa niecka chomutowsko-teplicka. Jest to silnie uprzemysłowiony obszar o krajobrazie znacznie przekształconym w wyniku eksploatacji węgla brunatnego. Niemal w każdym zakątku można natknąć się na hałdy i wyrobiska. Tutaj też rozwinęło się kilka dużych miast: Chomutov, Most, Teplice i Ústí nad Labem. Od południa niecka ograniczona jest Średniogórzem Czeskim (České středohoří). Jest to obszar o licznych stożkowatych wzniesieniach zbudowanych ze skał wulkanicznych, nadających krajobrazowi wyjątkowe piękno. Na wielu stromych, niedostępnych górach znajdują się ruiny zamków – duża atrakcja krajoznawcza. Wreszcie, przy ładnej pogodzie, jest to wspaniały teren pod względem widokowym. Średniogórze Czeskie dzieli na dwie mniej więcej równe części (wschodnią i zachodnią) Łaba, przecinając je wspaniałym przełomem o głębokości do 300 metrów. W wielu miejscach można ujrzeć w dawnych kamieniołomach odsłonięcia skał wulkanicznych z wykształconymi charakterystycznymi słupami (jak na Wielisławce na Pogórzu Kaczawskim). Ich rozmiary są nieraz tak wielkie, że mogłem je obserwować z pociągu jadącego na przeciwległym brzegu rzeki z odległości prawie kilometra.

 W ogóle dolina Łaby jest bardzo efektowna. Na północ od Średniogórza Czeskiego, w okolicy miasta Děčín, z jednego przełomu od razu wpływa w drugi, wyrzeźbiony w piaskowcach Děčínskiej vrchoviny, znanej szeroko jako Czesko-Saska Szwajcaria. Teren niezwykle piękny, tylko dla nas ciągle niestety trudno dostępny.

 W trakcie swoich wędrówek miałem możność poznać, przynajmniej we fragmentach, kilka pasm górskich. Każde z nich ma nieco inny charakter.

 W Czeskiej Szwajcarii zwiedziałem najciekawszy fragment położony tuż przy granicy z NRD. Jest tam wspaniały kanion niewielkiej rzeki Kamenice, wyżłobiony w płycie piaskowcowej. Jeden z jego odcinków jest tak wąski, że nie ma na jego dnie żadnej ścieżki – wprost z wody wyrastają pionowe ściany. Fragment ów za opłatą pokonuje się na łódkach. Przewoźnik odpycha łódź za pomocą długiego kija od dna i powoli płyniemy w górę rzeki. Po drodze objaśnia nam nazwy skałek widocznych nad naszymi głowami. Niektóre elementy zagospodarowania przywodzą na myśl wspomnienia Mieczysława Orłowicza z wędrówki po Karkonoszach. Sztuczny wodospad uruchamiany pociągnięciem liny zwisającej ze skały, co kawałek knajpa, tłumy ludzi na szlaku – wszystko to sprawia, że turysta przybyły z Polski czuje się tu trochę dziwnie i niezbyt dobrze. Trasa, którą pokonujemy nosi nazwę „Ścieżki Dydaktycznej Przyjaźni CSRS – NRD”. Niemców rzeczywiście widać potężne ilości, chyba nawet są tu w większości. Ciekawe, że w Saskiej Szwajcarii nie widziałem tylu przyjezdnych z Czechosłowacji. Jednym ze stanowisk na ścieżce jest Pravčická brána. W wyniku wietrzenia warstw piaskowca o różnej odporności wytworzyła się naturalna brama o szerokości 26,5 m, wysokości 16 m i minimalnej grubości łuku 3 m. Wrażenie robi wielkie. Biorę aparat i, pomstując pod nosem na tych, którzy zlokalizowali pod samą bramą gospodę, kombinuję, jak się ustawić, by krzaki przysłoniły potworkowaty budynek. Cała ścieżka dydaktyczna mogłaby spokojnie nosić miano szlaku knajpowego. Lokali przy nim jest pięć (nie licząc kilku na samym dole w letnisku Hřensko), co daje średnio przynajmniej marny bufet co 2,4 km.

 Zupełnie inaczej wyglądają Rudawy. Przede wszystkim są znacznie wyższe i puste. Przedstawiają smętny widok, ponieważ kilkanaście lat temu rozpoczęła się w nich klęska ekologiczna. Uschły wszystkie iglaste lasy, w wyniku czego znacznie zmalała atrakcyjność turystyczna tych gór. Turystów nie widzi się wielu, pomimo gęstej sieci szlaków. W okolicach przejść granicznych można spotkać trochę Niemców, nie tyle jednak, co w Czeskiej Szwajcarii. O wyglądzie tych gór w chwili obecnej, po wymarciu drzew, można by pisać wiele, ale to temat na oddzielany artykuł.

 Średniogórze Czeskie z kolei jest obszarem o znacznych różnicach wysokości. Wiele szczytów przekracza 600 m n.p.m., ale są to w większości izolowane góry, głównie powulkaniczne, między którymi znajdują się uprawne pola i liczne miejscowości. Tu ruch turystyczny jest w ogóle niewielki, ścieżki w niektórych miejscach ledwie widoczne, a oznakowanie szlaków dalece odbiega o optymalnego. Dość powiedzieć, że kilkakrotnie miałem tu kłopoty ze znalezieniem właściwej drogi, co w bardziej uczęszczanych rejonach zdarza się zupełnie sporadycznie.

 Charakterystyczne jest to, że nigdzie w górach, a był to okres wakacji, nie spotkałem turystów z większymi plecakami – tak typowego widoku w polskich górach. Polski model turystyki – wędrówka od schroniska do schroniska – jest tu praktycznie nieznany. Nie ma zresztą schronisk górskich tego typu jak nasze, gdzie turysta indywidualny może liczyć na nocleg.

 Jeżdżąc po Czechach zwiedziłem kilka miast. Ich wygląd był także bardzo różny.

 Teplice to słynny od dawna kurort. Są najstarszym czeskim uzdrowiskiem, a sławę swą zawdzięczają radoczynnym wodom termalnym. Przyjeżdżało tu wielu sławnych ludzi, m.in. Ludwig van Beethoven i Johann Wolfgang Goethe. Okazałe budynki sanatoryjne świadczą, że tutejsze zdrojowisko miało lata swojej świetności. Obecnie niewiele z tego zostało. Teplice zepchnięte zostały w cień przez Karlove Vary, prawie zupełnie nie czuje się w nich atmosfery kurortu, przytłoczonego przez przemysłową aglomerację. Cóż to za uzdrowisko, jeśli w mieście działa kilka zakładów przemysłowych, m.in. szklarskie i chemiczne, a w odległości około 10 km pracuje elektrownia na węgiel brunatny? Trochę przypomina to nasze Cieplice – nawet nazwa podobna.

 Największym miastem północnych Czech, jedynym stutysięcznym, siedzibą władz wojewódzkich, jest Ústí nad Labem. Jego dzieje sięgają średniowiecza, ale pierwszoplanową rolę w regionie pełni dopiero od końca XIX wieku. Kilkakrotnie w swoich dziejach było niszczone, ostatni raz w kwietniu 1945 r., dlatego jest niemal pozbawione zabytków. Centrum to niemal wyłącznie nowoczesna architektura, zresztą naprawdę efektowna. Dzielnice na peryferiach to już zwykłe blokowiska.

 Swego rodzaju ciekawostką była niewielka mieścina Meziboří, położona w Rudawach na północ od Mostu. Według przewodnika „jest nowoczesnym miastem (3 tys. mieszkańców) z internatami i szkołami młodzieży robotniczej”. Gdy dotarłem tam podczas pieszej wędrówki oczom moim ukazał się widok, który niejednego może przyprawić o mdłości. Wyobrazić go sobie można dość łatwo – budynki z centrum Nowej Huty przenosimy w górską dolinę, np. do Borowic, i mamy Meziboří. Przed ratuszem pomnik Armii Czerwonej. „Nasi uczniowie – przyszli budowniczowie komunizmu” głosi napis na budynku szkoły podstawowej(!). Wrażenie niesamowite.

 Ostatnim miastem, któremu chciałbym poświęcić kilka zdań, są Litomierzyce. Jest to jedno z najstarszych czeskich miast. Aż do XIX wieku było największym miastem i centrum północnej części kraju. Obecnie leży nieco na uboczu, od linii kolejowej Berlin – Praga oddzielone jest Łabą i liczy tylko 25 tysięcy mieszkańców. Jest za to zabytkowym zespołem urbanistycznym. Całe centrum, choć trochę zaniedbane, objęte jest ochroną i zachowało coś z atmosfery dawnych wieków. Niewysokie kamieniczki wzdłuż wąskich ulic, w rynku domy z podcieniami, barokowa katedra i pałac biskupi. Nie ma w obrębie starówki budowli współczesnych, co sprawia wrażenie, że czas płynie tu jakby wolniej. Z Litomierzycami związane jest jedno z moich ciekawszych przeżyć w Czechosłowacji, ale o tym później.

 Z kraju wyjeżdżaliśmy 31 lipca, w niepewnej atmosferze, dzień przed podwyżkami cen żywności – realizacją ostatniej decyzji rządu Rakowskiego, kiedy nikt nie był pewien, co będzie dalej. Po kilku godzinach znaleźliśmy się w kraju kwitnącego stalinizmu. Z czeskiej telewizji i prasy można się było dowiedzieć, że w kraju naszym pogłębia się chaos, wszystkim niepowodzeniom winna jest „Solidarność”, a jedyna nadzieja w prezydencie Jaruzelskim i mianowanym właśnie premierze Kiszczaku. Z czasem, gdy stało się jasne, że „Solidarność” będzie tworzyła rząd, trochę się uspokoili i nawet „Rudé pravo”, prezentując kandydatów na stanowisko premiera, pisało o nich przyzwoicie, bez głupich komentarzy, a o Tadeuszu Mazowieckim nawet wyrażano się dość pozytywnie. Hiobowe wieści, głównie o galopujących cenach, przynosili ci, którym udawało się dodzwonić do domu. Wszystko to sprawiało, że cały czas panowała w naszej grupie atmosfera niepewności.

 Czuło się także, że i w Czechosłowacji robi się coraz goręcej, choć porównując z sytuacją u nas, były to ledwie symptomy nadchodzących zmian w nastrojach. Czescy robotnicy byli niesamowicie zastraszeni i wystarczyło powiedzieć pół słowa negatywnie o komunistach a zaczynali nerwowo rozglądać się dookoła. Kierownictwo bało się jednak nie mniej od nich. Kiedyś, po kilku kolejnych dniach pracy w upale bez żadnego picia (na budowie nie było nawet kranu z wodą), gdy majster przyciśnięty do muru powiedział w końcu, że picia nie będzie, jeden z chłopaków odrzekł (po polsku): „Nie będzie wody, nie będzie pracy. Będziemy strajkować.” Majster zrozumiał, roześmiał się, po czym wszyscy poszliśmy do roboty. Nie minęło pół dnia, a kierownik naszej (polskiej) ekipy dowiedział się, że dzwonił dyrektor naczelny z Ústí z wiadomością, że wybiera się do Teplic i koniecznie chciał dowiedzieć się, czemu zamierzamy strajkować. Wrażenie było piorunujące. Wprawdzie dyrektor w końcu nie przyjechał, ale wodę sodową od tej pory mieliśmy.

 Innym razem, przeglądając którąś z czeskich partyjnych gazet, natknąłem się na wzmiankę o oświadczeniu czechosłowackich opozycjonistów „Kilka zdań”. Pisano, że opozycja nie ma żadnego poparcia, o czym miały świadczyć tysiące listów od pracowniczych kolektywów mających się odcinać od „Kilku zdań”. Uaktywnienie opozycji, zwłaszcza „Karty 77”, miało świadczyć o poczuciu własnego zagrożenia wobec postępującej przebudowy, która ostatecznie zlikwiduje wszystkie niedociągnięcia w budowie socjalizmu, na których żerują podziemne organizacje. Widać było jednak, że w tę „dojrzałość klasy robotniczej” władza sama raczej już nie wierzy. Zbliżał się dzień 21 sierpnia – rocznica zdławienia Praskiej Wiosny. Już kilka dni wcześniej kierownik budowy wysłał jednego z chłopaków do magazynu po siatkę, by pozatykać wszystkie dziury w płocie, bo na okoliczność tej rocznicy spodziewał się kontroli.

 Każdy wie, jak wielką rolę pełni w Polsce Kościół katolicki. W Czechosłowacji jest on w bardzo trudnej sytuacji. W latach powojennych władze silnie uzależniły go od swoich decyzji, co przyszło im o tyle łatwo, że Czesi od dawna byli podzieleni religijnie i żaden z Kościołów nie miał zbyt silnego poparcia w społeczeństwie. W efekcie doszło do znacznego zobojętnienia na sprawy religii i do ateizacji społeczeństwa. Z roku na rok maleje liczba księży (choć powołań ostatnio coraz więcej), zakonnicy są w podziemiu i, wobec rozwiązania ich zgromadzeń, pracują w różnych zakładach w świeckich zawodach (w ostatnich miesiącach sytuacja zaczęła się zmieniać, ale to dopiero początek), a najjaskrawszym przykładem walki z Kościołem była sprawa biskupów.

 Komunistyczne władze od wielu lat blokowały święcenia biskupie, nie wyrażając zgody na  wysuwanych przez Kościół kandydatów. Za przyjęcie sakry bez aprobaty władz groziło więzienie. W tej sytuacji w 1987 roku na trzynaście czechosłowackich diecezji aż dziesięć było pozbawionych biskupów.

 Dopiero ostatnio zaczęło się coś zmieniać. Władza, czując, że z nią coraz gorzej, w lipcu 1988 roku zgodziła się na wyświęcenie trzech ordynariuszy. Jednym z nich został ks. Josef Koukl, który objął diecezję litomierzycką, pozbawioną biskupa od 1974 roku. Święcenia odbyły się w litomierzyckiej katedrze, 20 sierpnia. Ja także przyjechałem, by dołączyć do uroczystości. Do miasta przybyło kilka tysięcy wiernych, tak że do wnętrza katedry nie można już było wejść na długo przed rozpoczęciem mszy. Dla tych, którzy się nie zmieścili, umieszczono na zewnątrz kilka telewizorów, przez które transmitowano przebieg uroczystości. Przewodniczył jej kardynał František Tomášek – prymas Czech, wielki autorytet, znany z konsekwentnej obrony czechosłowackiego Kościoła przed ingerencjami władz.

 Stojąc w katedrze czułem, że dzieje się coś niezwykłego. Że wszyscy ci ludzie, przybyli z całej diecezji, nie są przypadkowym tłumem, że ich żarliwa modlitwa i radość z obsadzenia diecezji pełnoprawnym biskupem wyrażają pragnienie zmian – tak w sytuacji Kościoła w ich ojczyźnie, jak i całego społeczeństwa. Wracając z uroczystości byłem pewien, że przebudzenie Czechosłowacji z całą pewnością wkrótce nastąpi. Nie sądziłem jednak, że spełni się to już po trzech miesiącach.

 W czasie pisania niniejszego artykułu sytuacja polityczna w Czechosłowacji zaczęła się zmieniać w takim tempie, że kilkakrotnie musiałem wprowadzać zmiany. Wiele spraw, o których wspomniałem, bezpowrotnie odchodzi w przeszłość. Niektóre fragmenty ostatecznie opuściłem, jako już nieaktualne, z czego bardzo się cieszę.

 Tekst oddaję do redakcji po wizycie Ministra Spraw Zagranicznych Czechosłowacji w naszym kraju a przed wizytą premiera Mazowieckiego w Pradze. Zapowiedziano właśnie wizytę prezydenta Havla w Polsce i papieża Jana Pawła II w Czechosłowacji.

 Takiego ożywienia stosunków między naszymi krajami nie było dawno. Mam nadzieję, że wreszcie przyjaźń między naszymi narodami przestanie być pustym frazesem, że zaczniemy przezwyciężać narosłe uprzedzenia, słowniki i podręczniki do nauki języka czeskiego przestaną być w Polsce białymi krukami, a turyści będą mogli przekraczać wspólną granicę bez żadnych utrudnień.

 ********************************

Post scriptum (pisane w 2022 r.)

Tyle napisałem trzydzieści lat temu. Ale obecnie dodałbym jeszcze parę szczegółów. Rzecz działa się w momencie szczególnym. W Polsce było już po „kontraktowych” wyborach, których wyniki zanegowały legitymację komunistów do sprawowania władzy, a w Czechosłowacji ciągle panował (choć już słabł) komunistyczny zamordyzm. Przed wyjazdem wybrałem się więc do siedziby Zarządu Regionu „Solidarności” we Wrocławiu i poprosiłem, żeby mi dali trochę znaczków związkowych – bo warto mieć coś do rozdawania. Wyszedłem stamtąd nie tylko ze znaczkami, ale i z kilkunastoma książkami o tematyce religijnej w języku słowackim (dla Czechów to żaden problem), które od kogoś dostali, ale najwyraźniej nie mieli pomysłu, co z nimi zrobić. Bez przeszkód przewiozłem je przez granicę (do odprawienia było kilkadziesiąt autobusów, więc nikt nie zaprzątał sobie głowy sprawdzaniem zawartości bagaży) i w którąś sobotę czy niedzielę wybrałem się na wycieczkę do Pragi. W praskiej katedrze udałem się do zakrystii i posługującym tam młodym ludziom powiedziałem, że mam coś, co może im się przydać. Z wdzięcznością przyjęto przywiezione przeze mnie książki, mam nadzieję, że z pożytkiem je wykorzystano.

 Znaczki „Solidarności” w większości rozdałem. Jeden z nich ostentacyjnie przypiąłem do swojej koszuli. Nie uszło to uwadze majstra „Krumpacza” – któregoś dnia gniewnie oświadczył mi „A za tu značku dam tebe pokutu!” Koledzy z naszej ekipy zapałali oburzeniem – przecież to jest legalnie działająca organizacja i będzie tworzyć nowy rząd w Polsce! Znaczek dałem też napotkanemu turyście z Ukrainy (wtedy to jeszcze był ZSRR). Podziękował i powiedział: „Wy macie Solidarność, my mamy fronty ludowe!”.

 I najważniejsze – od tego pobytu zaczęło się moje zainteresowanie Czechami. Wróciłem do domu z plecakiem do połowy wypełnionym zakupioną czeską literaturą krajoznawczą (ale także ośmiotomowym słownikiem języka czeskiego, który do dziś mi służy) i przekonaniem, że należy rozwijać polsko-czeskie kontakty wszędzie, gdzie jest to możliwe.

 A co do naszej pracy na budowie – była to klasyczna budowa socjalizmu. W artykule nie wszystko napisałem, a przerabialiśmy naprawdę różne cuda. Zalewanie fundamentów odbywało się za pomocą drewnianego korytka, którym beton spuszczano do wykopu. Ale nie wszędzie w ten prymitywny sposób dało się beton doprowadzić. Któregoś dnia sprowadzono więc pompę do betonu z wysięgnikiem (tzw. „słonia”). Ale przez pół dnia stała niewykorzystywana, bo… akurat tego dnia opóźniła się dostawa betonu. A kwintesencją jest los całej tej budowy – hotel nigdy nie został ukończony. Przez kilkanaście lat straszył jako „szkieletor” (wykorzystywane były tylko dwie najniższe kondygnacje), aż w końcu w 2011 r. wyburzono to, co myśmy budowali i postawiono w tym miejscu galerię handlową (www.archiweb.cz/n/domaci/nikdy-nedokonceny-hotel-v-teplicich-uz-mizi-nahradi-ho-obchody). Kilka lat później miałem okazję odwiedzić ponownie Teplice i ledwie rozpoznawałem miejsca, znane mi sprzed trzydziestu lat.

 Z pobytu w 1989 r. mam dość bogatą dokumentację fotograficzną. Może jeszcze znajdę chwilę czasu, by poskanować wykonane wówczas slajdy i negatywy.