Alois Jirásek na Śnieżniku

Alois Jirásek (1851-1930) był prozaikiem, jednym z najwybitniejszych pisarzy doby czeskiego odrodzenia narodowego. Jego twórczość poświęcona była głównie historii Czech, ale pozostawił po sobie także piękne relacje z wędrówek po kraju. W trakcie jednej z nich w 1894 r. Jirásek wszedł na Śnieżnik, dla którego używał nazwy "Králická Sněžka" (miejscowa etnicznie niemiecka ludność używała nazwy Schneeberg, a czeska nazwa nie była wówczas jeszcze ugruntowana).

Tekst przed laty, przy pomocy dra Václava Poštolki z Uniwersytetu Technicznego w Libercu, wydobył z mroków niepamięci prof. Krzysztof Mazurski (obaj Panowie niestety już nie żyją), który zaproponował mi jego przetłumaczenie, a następnie zamieścił w redagowanym przez siebie miesięczniku PTTK "Na szlaku". Ponieważ miesięcznik ów poza kolekcjonerami posiadają dzisiaj tylko nieliczne biblioteki, odkurzyłem ów tekst, trochę poprawiłem tłumaczenie (po dwudziestu latach przybyło mi nieco doświadczenia) i mogę dziś zaprosić do lektury – myślę, że warto przeczytać, bo takiego Śnieżnika, na jaki wchodził Alois Jirásek dzisiaj już nie ma.

************************************************************

Alois Jirásek

 

Wędrówka na Śnieżnik

 

Králický zakątek to wąski pas o długości 16 kilometrów. W miejscu gdzie odgałęzia się od zwartego terytorium naszego królestwa, ma dziewięć kilometrów szerokości. Im dalej na północ, tym jest węższy – miejscami na półtora kilometra, potem zwęża się jeszcze bardziej. Na całej długości wypełnia go zwarte pasmo górskie, będące najdalej na wschód wysuniętą partią czeskich Sudetów. Potężny ten masyw składa się z okazałych kopuł. W południowej jego części góry wznoszą się na wysokość ponad 600 metrów, a im dalej na północ, tym szczyty wyrastają wyżej. Najwyższa jest Králická Śnieżka (1422 m) położona na samym końcu zakątka.

Również całą szerokość králickiego zakątka wypełniają góry. Mimo to mieszczą się w nim niecałe dwie trzecie masywu. Wschodni stok granicznego grzbietu opada w dolinę Morawy, rzeki płynącej od Králickiej Śnieżki na południe i tworzącej zarazem naturalną granicę między Morawami a Czechami. Stok zachodni opada już na Ziemię Kłodzką. Granica z Prusami wije się od Králickiej Śnieżki przez najwyższe szczyty grzbietu: Małą Śnieżkę [1323 m], dalej przez Bílý Kámen [Pflaumenpuppe, 1184 m], Hleďse [Puchacz, 1185 m] i dalej na południe przez Klepí [Trójmorski Wierch, 1138 m], Aschenberg [Jasień, 926 m] i najdalej wysunięty na południe Knittingsberg [737 m]. Tu pasmo Gór Králickich się zwęża i oba jego stoki leżą już w Králickim zakątku, na ziemi czeskiej. Podnóżem zachodniego stoku, szeroką doliną z północy na południe, płynie potok. Także u podnóża wschodniego stoku tryska od północy strumień, płynący równolegle do grzbietu.

Nad potokiem po wschodniej stronie grzbietu, w nie tak już szerokiej dolinie, rozłożyła się wieś Horní Lipka, w dawnych czasach przez naszych przodków nazywana Levka. Jest to prawdziwa wieś górska, położona nad potokiem, miejscami zupełnie przykrytym wielkimi liśćmi lepiężnika, częściowo zaś rozproszona na zboczach i stokach. Domy w niej są niemal wyłącznie drewniane, o nieregularnych, zbyt szerokich u dołu szczytach, gęsto obitych gontem. Przy domach rosną nieliczne drzewa, najczęściej czereśnie, których drobniutkie owoce zaczerwieniają się dopiero w sierpniu. Wokół domów, w dolinie i na zboczach, rozpościerają się wielkie trawiaste łąki, urozmaicone białokorymi brzozami i olchami z ciemnozielonymi koronami. Podchodzimy coraz wyżej i wyżej; wychodzimy już ze wsi na górski stok.

Jesteśmy na wysokości 700 metrów, idziemy wciąż wyżej, wokół nas wszędzie jeszcze widać mozolnie uprawiane pola, tu i ówdzie zagrodę lub chatę z jednym lub kilkoma czereśniowymi drzewkami. Obejścia zazwyczaj składają się z dwóch budynków. W jednym mieszkają ludzie, w nim także są chlewiki dla domowych zwierząt, drugim budynkiem jest stodoła. Fasady domów są dokładnie obite gontem dla ochrony przed wiatrem i mrozem. Przed głównymi drzwiami zbity z desek daszek, opadający aż do ziemi, osłania wejście, aby w zimie drzwi nie zasypała zamieć. Studni tu nie znajdziesz, dość wody spływa z gór. Każde gospodarstwo ma swoją strużkę, którą płynie zimna, czysta woda do drewnianego koryta umieszczonego przed domem w pobliżu drzwi. Koryto chronione jest obudową z desek lub drewnianą budką.

O tej porze roku w tych wysoko położonych gospodarstwach jest przepięknie. Wokół bujna zieleń łąk, świeże powietrze, widok daleki i piękny – Ale w zimie, kiedy wszystko zasypie śnieg… Ciężkie tu życie!

Lud zamieszkały w tych samotnych gospodarstwach i niżej położonych wioskach zajmuje się głównie tkactwem lub łowi w potokach pstrągi, sprzedawane potem w mieście.

Odpoczywamy koło samotnie stojącego domku myśliwskiego na wysokości ponad 900 metrów. Siedzimy na skraju ostatniego pola, podziwiając piękny widok na zalesione góry po drugiej stronie doliny Morawy – zwłaszcza na połogą Svinią horę (Sauberg), wysoką na 1131 metrów. Potem ogarnia nas głęboki i chłodny cień lasu. Idziemy całkiem wyraźną ścieżką pod grzbietem na wschodnim stoku przez rozległy las, który rozciąga się od grzbietu na obu jego stokach – na wschód do Morawy i dalej w górach morawskich, na zachód zaś daleko na Ziemię Kłodzką. Chłód dookoła przyjemny, ale podejście męczące. Widoki mamy teraz bardzo ograniczone. Jedynie w leśnych przecinkach migają nam góry wyrastające po przeciwnej stronie Morawy. Za to często patrzymy w dół stromego stoku porośniętego gęstym lasem. Jego obmywanego Morawą podnóża nie widać. Rzeka skryła się nam w tajemniczym leśnym mroku, który sprawia, że stok wydaje się nie mieć końca. Wokół głęboka cisza. Lasy te są „małomówne”, ptasi śpiew rozlega się tutaj rzadko. Słychać za to inną muzykę: szmer wody płynącej licznymi strumieniami w dół po stoku do Morawy. Potoczków tych nawet nie widać, ale ich głośny szum raźnie odzywa się, ożywiając leśną ciszę.

Gdzieniegdzie, w mniej zacienionych miejscach, bujnie rozrastają się paprocie, tworzące całe łączki. Mimo znacznej wysokości nawet do nich przychodzą ludzie. Ścięte paprocie zniesione do domu służą zwierzętom za podściółkę.

Maszerujemy już kilka godzin, zmęczenie daje się we znaki. Przewodnik nas jednak pociesza. Mówi że jesteśmy pod Goworkiem, że do Małej Śnieżki już niedaleko i wnet będziemy u celu. Najpierw jednak dojdziemy do domku, przy którym odpoczniemy. I rzeczywiście! Tuż obok ścieżki, na stoku, w głębokim lesie, wyrasta przed nami samotna drewniana chata – również i z niej dochodzi znajomy głos tkackiego warsztatu. Siadamy przed nią, pijemy świeżą wodę, którą mieszkaniec chatki chętnie przynosi, dodając po kieliszku gorzałki. I znów ruszamy.

Znaczną wysokość znać także po lesie. Drzewa tutaj już nie tak wielkie i silne jak niżej, pnie coraz bardziej karłowate, widać, że rosły powoli. Kora gęsto porośnięta mchem. Nieliczne drzewka liściaste, zwłaszcza buki i graby, miejscami zupełnie zgięte, pochylone. Ciężka śniegowa pokrywa najwyraźniej długo na nich leżała i tak je skrzywiła, że nawet młode pnie, gdzie indziej bujne i smukłe, tutaj zostały na trwałe w swym poniżeniu, nie mogąc już się wyprostować.

Las rzednie, widać już polanki między drzewkami. Depczemy po białym jaskrze. Wokół rośnie wiele ziół. Nasz wzrok przyciąga zwłaszcza biała ciemiężyca (Veratrum album), żółty fiołek i niebieski modrzyk, dzwonek brodaty, jastrzębiec – rzadkie to rośliny, na dole daremnie by ich szukać. Liściastych drzew już nie widać, tylko karłowate sosny i gęste świerki. Odsłania się widok. Przewodnik po prawej stronie pokazuje rozległą kopułę – Śnieżkę Králicką – nasz cel. Jesteśmy już bardzo zmęczeni, bolą nogi, zaczerwienione twarze całkiem spocone, jednak na koniec przyśpieszamy kroku. Przechodzimy po stromym stoku przez łąki porośnięte soczystą trawą i górskimi ziołami, obchodzimy gęste skupiska świerków, aż wyrasta przed nami na łące ładny duży budynek w szwajcarskim stylu z galeryjkami.

„Jeszcze nie jesteśmy u celu”, wyjaśnia przewodnik. „Jesteśmy prawie na Śnieżce, ale nie na szczycie lecz nieco poniżej.

To mówiąc pokazuje na nagi, kamienisty stok wznoszący się powyżej budynku. My jednak najpierw wchodzimy do środka i korzystamy z gościny. Budynek ten, gospoda i zarazem gospodarstwo, należy do pruskiego księcia Albrechta. Wybudować go tutaj kazała jego matka, niderlandzka księżna. Dzierżawca chowa tu znaczną ilość krów. Łąki wokół szczytu i sam wierzchołek zapewniają bydłu dość trawy i soczystego siana. „Szałas” ten, bardzo wygodnie urządzony, był dla nas po męczącym, uciążliwym podejściu, szczególnie miły, zwłaszcza gdy nas pokrzepił winem i „czeskim” piwem oraz niezłą, choć pruską kuchnią. Zamówiliśmy nocleg, tymczasem słońce zaczęło się chylić ku zachodowi. Trzeba jeszcze wyjść aby dokończyć wycieczkę!

Od gospody mamy na szczyt Králickiej Śnieżki jeszcze pół godziny drogi. Idziemy krętą kamienistą ścieżką. Z początku gdzieniegdzie rosną jeszcze małe drzewka, dalej już goła ziemia pokryta kamieniami lub słabo porosła darnią. Mijamy z boku ciemne gnejsowe skałki i stajemy na wierzchołku. Jest wyrównany, niemal płaski. Nie ma na nim ani jednego drzewka, ani krzaczka. Rozległą powierzchnię 20,4 mórg (11,7 ha) gęsto porasta trawa, wrzos, mech islandzki. Wierzchołek, ledwie cztery miesiące w roku wolny od śniegu, w czerwcu zamienia się w bujną łąkę.

Ta wielka rozległość wierzchołka ogranicza widoki. Żeby zobaczyć całą panoramę, trzeba chodzić po skraju równi. Idziemy więc w poprzek wierzchołka, nogi nam grzęzną w islandzkim mchu jak w dywanie. Nad nim wyrastają krzaczki czarnych jagód, wrzosy lub czerwieniejący rdest. Na środku wierzchołka stoi graniczny słup oznaczający, że tu stykają się tereny Czech, Moraw i Śląska – niegdyś jednego kraju, ziemi naszej sławnej korony św. Wacława, teraz przemocą podzielonej. Nieopodal granicznego kamienia znajduje się pomnik, uszkodzony ponoć przez przemytników, a postawiony tu na pamiątkę wizyty holenderskiego króla Wilhelma Fryderyka w czerwcu 1840 roku. Stoimy, jak już wspomniałem, 1422 metry nad poziomem morza. Pierwszy raz zdaje się wysokość Králickiej Śnieżki zmierzył Al. Martin David, czeski Premonstrat, dyrektor praskiego obserwatorium astronomicznego (zmarł w 1836 roku). Wysokość Śnieżki określił na 711 toisów (?).

Od granicznego słupa widoku nie ma żadnego. Widać tylko pustą, rozległą równię. Idziemy więc ku skrajowi i obchodzimy szczyt dookoła. Teraz krajobraz zmienia się co chwilę. Na zachodzie stok Gór Králickich, na których najwyższym szczycie stoimy, dalej Góry Orlickie aż po Orlicę, Szczeliniec – górzyste tereny porośnięte lasami. U ich podnóża rozległa kotlina hrabstwa kłodzkiego, a nad rzekami i potokami, spływającymi głównie z naszego pasma, wioski i miasta. Na wschodzie Pradziad i morawskie Sudety, których niebieskie zarysy odcinają się na tle blednącego nieba, a na południu lesista, dzika i piękna dolina, którą przedziera się młoda Morawa Na koniec nasz wzrok znów utkwił na wielkim czerwonym słońcu, powoli chowającym się za kłodzkie góry.

Doliny już toną w cieniu, lasy czernieją, wrzosowisko wokół nas przybiera brunatny odcień. Ściemnia się coraz bardziej. Stoimy urzeczeni różnorodnością obrazów i majestatem przyrody, której wspaniałość najlepiej czujemy i najchętniej uznajemy tutaj – na wierzchołku pośród gór i lasów, w uroczystej ciszy niezakłócanej żadnym głosem. Nastał już mrok kiedy wróciliśmy do okazałego wygodnego „szałasu”, gdzie na nas czekała smaczna kolacja, a potem dobre łóżko – dziś podwójnie miłe.

W ogóle nie chciało się nam wychodzić, kiedy przed świtem budziła nas obsługa leśnego hotelu. Tylko pragnienie obejrzenia wschodzącego słońca z wierzchołka Śnieżki, skąd wczoraj widzieliśmy je zachodzące, wywabiła nas na zewnątrz. Panował jeszcze gęsty półmrok, lasy wokół wciąż były odziane w czarną nocną szatę, gdy znowu podchodziliśmy ścieżką na szczyt góry. Poranna zorza słabym drżącym światłem oświetlała nam drogę.

Równia na wierzchołku była jeszcze zupełnie ciemna, muskał ją chłodny poranny wietrzyk. Dokładnie otuliliśmy się w płaszcze. Stojąc na środku tego mokrego od rosy pustkowia, krainy islandzkiego mchu i  wrzosów, niewidzący dookoła nic innego niż ciemne wciąż niebo nad sobą, wyobrażaliśmy sobie puste wrzosowiska w górach Szkocji i w Sutherlandzie, znane z powieści Scotta i z „Makbeta”.

Wreszcie gwiazdy pobladły, ciemne niebo zaczyna na wschodzie jaśnieć. Idziemy na skraj wierzchołka, aby zobaczyć krajobraz budzącego się dnia. Przed nami cały kraj głęboko i daleko zasłany białawą mgiełką, jakby w niej zatopiony. Ale oto zaczyna z nią walczyć światło. Na wschodzie czerwieni się zorza, promienie złotego światła jak olbrzymie błyskawice przeszyły niebo, zaróżowione na nim chmurki zaczęły błyszczeć, jakby rozpalone. Najwyższe wierzchołki oświetliło światło, po połogich grzbietach porośniętych ciemnym lasem błądzą złote, świetlne promyki, wypierając mrok w doliny. Słońca jednak nadal nie widać; przeszkadza mu mgła. Dopiero po chwili wyskoczyło z niej i momentalnie całe już było nad horyzontem. W opadającej i rozrywanej na strzępy mgle widać dalekie miasta, wioski, niby wysepki wynurzające się z bezkresu wód.

My na wierzchołku jesteśmy już w pełnym blasku. Promienie życiodajnego słońca naruszają i ciszę wokół nas. Ni stąd ni zowąd wielkie muchy, brzęcząc, wyleciały na nasłonecznioną stronę. Po chwili dało się słyszeć ciche – tik, tik – to skalny wróbel monotonnym głosem cicho zastukał, jakby wstydził się naruszyć to milczenie i panującą wokół bezkresną ciszę.

Wracamy z powrotem do gospody. Potem stromymi, zalesionymi stokami Śnieżki schodzimy w dół, by powędrować z králickiego zakątka dalej – w Góry Orlickie.

 Oryginał: A. Jirásek, Rozmanita prosa vol. 1, Praha 1901, ss 158 passim (tłum. Jacek Potocki)