Dolny Śląsk – problemy z wielokulturowością

Po II wojnie światowej Polska diametralnie zmieniła swoje granice, przejmując rozległe tereny należące wcześniej do Niemiec. Jednym z problemów, jakie wówczas stanęły przed państwem była integracja tzw. „Ziem Odzyskanych” z resztą kraju. Po kilkudziesięciu latach można stwierdzić, że nastąpiła pełna integracja gospodarcza, natomiast w sferze społecznej i mentalnej nie do końca tak się stało. Z jednej strony na Śląsku czy Pomorzu Zachodnim wyrosły już dwa pokolenia tam urodzone, dla których polskość tych ziem jest tak oczywista, że nie uważają, by komukolwiek musieli ją udowadniać. Coraz więcej mieszkańców tych ziem, identyfikując się z własnym regionem, interesuje się jego historią, także tą z czasów, gdy leżały one poza granicami Polski. Jest to tym bardziej zrozumiałe, że w czasach PRL-u tych wątków historycznych nie eksponowano (delikatnie rzecz ujmując), można więc uznać, że zwiększone zainteresowanie historią sprzed 1945 roku i propagowanie jej, stanowi nadrabianie zaległości z czasów komunistycznych.

Jednak to co oczywiste jest we Wrocławiu, często opacznie rozumiane jest w Polsce centralnej. Jako mieszkaniec Dolnego Śląska, nauczyciel akademicki, krajoznawca i przewodnik sudecki nie raz dziwiłem się, słysząc od mieszkańców Mazowsza, Małopolski czy Kielecczyzny, że głównym problemem mojego regionu jest „zagrożenie niemieckie” wzmacniane przez uległą wobec Niemiec politykę lokalnych i regionalnych władz. Świadczyć ma o tym m.in. rzekome „gloryfikowanie niemczyzny”. A jeszcze bardziej dziwiło mnie to, że opinię tę wygłaszają nie tylko ludzie prości, ale także związani z opcją narodową intelektualiści posiadający stopnie naukowe (w kręgu tym pojawiają się nawet twierdzenia o „powtórce rozbicia dzielnicowego” czy „pełzającej regermanizacji” Wrocławia). Szkodliwość tych stereotypów polega na tym, że bywają one podstawą do pisania programów politycznych. A to już może mieć poważne konsekwencje.

 

Dziedzictwo piastowskie a wielokulturowość

Wśród głosów zaniepokojonych sytuacją na Dolnym Śląsku usłyszeć można m.in., że w ostatnim dwudziestoleciu „zaczęto radykalnie odcinać się od dziedzictwa piastowskiego, lansowanego w czasach PRL”, że „poszukiwania słowiańskich korzeni Dolnego Śląska uznano w całości jako przesycone ideologią i zaczęto lansować teorię o wielokulturowości Wrocławia, pokazując tę metropolię jako miasto europejskie, nie polskie”. Uporządkujmy powyższe kwestie.

Wielokulturowość można rozpatrywać na dwóch płaszczyznach – dziedzictwa historycznego lub oblicza kulturowego społeczności zamieszkującej dany region. Dolny Śląsk w swoich dziejach wielokrotnie zmieniał przynależność państwową, od wieków przenikały się tu wpływy polskie, niemieckie, austriackie i czeskie. Dorobek kulturowy, który objęliśmy w 1945 roku, wytworzony został przez przedstawicieli różnych narodowości, grup etnicznych i wyznań (choć w sensie etnicznym zdecydowanie największy wpływ na kształtowanie oblicza regionu miał żywioł niemiecki). Bardzo wymowny jest przykład zespołu klasztornego z sanktuarium Matki Bożej Łaskawej w Krzeszowie. Cystersów osadził tam w 1292 roku Bolko I Surowy, książę jaworski, jeden z ostatnich Piastów śląskich, którzy w czasach rozbicia dzielnicowego Polski zachowywali niezależność od władców czeskich. Mamy więc u zarania dziejów opactwa polski fundament. Stworzenie zespołu klasztornego w obecnym kształcie było (w dobie baroku) dziełem niemieckich opatów – Bernarda Rosy, Dominika Geyera i Innocentego Fritscha, którzy do tworzenia jego wystroju zaangażowali czołowych artystów czeskich (rzeźbiarzy Petra Brandla czy Antoniego Dorasila) i niemieckich (by wspomnieć tylko Michała Willmanna, wybitnego malarza, który pochodził z Królewca, kształcił się we Flandrii, a dojrzałe życie spędził na Śląsku, gdzie powstała większość jego dzieł). Trzeba zaznaczyć, że, budując barokowy kościół, niemieccy opaci zadbali o godne miejsce pochówku dla piastowskich książąt z czasów średniowiecza, wznosząc dla nich efektowne mauzoleum. I nie ma w tym nic dziwnego, bo Niemcy na Śląsku pamiętali o Piastach i przez długie lata odwoływali się do piastowskich tradycji (dopiero hitlerowska propaganda uznała je za „nieprawomyślne”). Warto w tym miejscu wspomnieć, że obecna ulica Piastowska we Wrocławiu także przed wojną nosiła nazwę Piasten Strasse. Niemcy nie negowali przy tym polskich korzeni Piastów, ale gwoli prawdy i my pamiętajmy, że na Śląsku Piastowie z czasem ulegli zniemczeniu i ostatni z rodu, zmarły w 1675 r. książę legnicki Jerzy Wilhelm, z polskością miał już niewiele wspólnego. Śląską specyfikę wymownie oddaje także przykład świętej Jadwigi. Ta rodowita Niemka, żona Henryka Brodatego i matka Henryka Pobożnego, Piastów, którzy już w XIII wieku byli o krok od przezwyciężenia rozbicia dzielnicowego Polski (a przeszkodziła temu śmierć Henryka Pobożnego w bitwie pod Legnicą), czczona jest równie żarliwie przez pochodzących ze Śląska Niemców, jak i nas – mieszkających dzisiaj na Śląsku Polaków. A zatem między dziedzictwem piastowskim na Śląsku a wielokulturowością naprawdę nie ma sprzeczności, tak samo jak między europejskością i polskością Wrocławia.

        A co było lansowane w czasach PRL-u? Pomijając niskonakładowe publikacje naukowe przedstawiano wybiórczą wizję historii Śląska, w której po średniowieczu następowała wielka „czarna dziura” kwitowana określeniem „lata obcego panowania”, po czym bieg dziejów „wznawiano” w roku 1945. W tym kontekście wróćmy do przykładu opactwa w Krzeszowie – jak oprowadzić pielgrzymów po sanktuarium i przedstawić jego nieprzeciętne walory historyczne i artystyczne przy tak zredukowanym tle historycznym? Przecież to absurd. I nic dziwnego, że dla PRL-owskiej propagandy Krzeszów był niewygodny, przecząc tezie, jakoby czasy „niemieckiego panowania” wiązały się z upadkiem Śląska i nic wartościowego w regionie wtedy nie powstało. Przez cały PRL krzeszowskie opactwo z wolna niszczało (prace konserwatorskie w latach 80. wykonano tak nieudolne, że niebawem trzeba je było powtarzać), a postępujący upadek oglądały głównie niemieckie wycieczki. Dopiero w wolnej Polsce, po utworzeniu w 1992 r. diecezji legnickiej i ustanowieniu Krzeszowa głównym jej sanktuarium, nadeszły lepsze czasy. Zaczął odżywać ruch pielgrzymkowy, w 1997 r. Jan Paweł II podczas mszy św. w Legnicy koronował krzeszowski obraz Matki Bożej Łaskawej, a w 2000 r. klasztorny kościół w Krzeszowie zyskał tytuł bazyliki mniejszej. Wszystko to sprawiło, że Krzeszów zaczął żyć w świadomości polskiego społeczeństwa. Dzięki temu łatwiej było uzyskać pieniądze na renowację całego zespołu i dzisiaj opactwo zaczyna wyglądać tak pięknie, jak chyba nigdy dotąd. I nie mam wątpliwości, że tak jak trzysta lat temu w historii Krzeszowa chwalebnie zapisał się niemiecki opat Bernard Rosa, który odnowił zanikły w okresie reformacji ruch pielgrzymkowy i rozpoczął przebudowę opactwa, tak w przyszłości podobnie wspominany będzie polski biskup legnicki Tadeusz Rybak, który na przełomie XX/XXI w. ożywił sanktuarium i zainicjował jego renowację.

            Drugi przykład. Mieszkam w Kotlinie Jeleniogórskiej – obszarze, na którym nawet w czasach piastowskich nie było słowiańskiego osadnictwa. W czasie akcji kolonizacyjnej w XIV-XV w. na tym bezludnym wcześniej terenie osadzano Niemców. Nic dziwnego zatem, że na palcach jednej ręki można policzyć tu miejscowości, które kiedykolwiek przed 1945 r. miały nazwy o słowiańskim źródłosłowie. Moje Mysłakowice od powstania w XIV w. do II wojny światowej nazywały się Erdmannsdorf. W przedwojennej historii Polski nie zapisały się w żaden sposób. Ale miały swoje miejsce w historii Prus, a ślady tego do dzisiaj są widoczne. W pałacu wybudowanym w 1. połowie XIX w. dla króla pruskiego Fryderyka Wilhelma III, mieści się dzisiaj szkoła, do której uczęszcza mój syn. W niedziele chodzimy do kościoła zbudowanego przez protestantów, także z fundacji Fryderyka Wilhelma III. Obie budowle są dziełem jednego z najwybitniejszych XIX-wiecznych pruskich architektów, Karla Schinkla. I co – mamy nie wspominać o tym, bo to „nie nasze”? Udawać, że te przejęte przez nas po 1945 r. budowle postawiły krasnoludki? To byłby powrót do wizji historii lansowanej w czasach PRL-u, gdy zapisem cenzorskim objęto nawet przedwojenne nazwy miejscowości na ziemiach zachodnich. Taki obraz historii jest zwykłą manipulacją i zakłamaniem.

        Tak więc wielokulturowość historycznego dziedzictwa Dolnego Śląska jest bezsporna. Inaczej rzecz się ma ze współczesnym obliczem kulturowym. Wprawdzie niektórzy piewcy idei multikulturowości, powołując się na historię, próbują przedstawiać współczesne społeczeństwo dolnośląskie jako wielokulturowe, ale to jest nadużycie. Z drugiej strony jednak wyczuleni na to przedstawiciele „opcji narodowej”, mają tendencję do negowania wielokulturowości w ogóle. Ale taka postawa z punktu widzenia propagowania postaw patriotycznych także jest szkodliwa.

 

Polskość a tożsamość regionalna

Jeśli odrzucimy na Dolnym Śląsku „nie nasze” dziedzictwo, to w gruncie rzeczy niewiele zostanie, a w takich miejscach gdzie ja mieszkam, nie zostanie nic. Na czym więc budować lokalny patriotyzm? Nie budować go w ogóle? Nie wyobrażam sobie, by ktoś, kto nie czuje się związany ze swoją „małą ojczyzną”, potrafił szanować tę Wielką Ojczyznę, wspólną dla nas wszystkich. Jeśli ktoś twierdzi że jest „z całej Polski”, to rodzi się podejrzenie, że tak naprawdę nie jest znikąd (nie jesteśmy Stanami Zjednoczonymi, w których normą są ciągłe przeprowadzki z jednego stanu do drugiego). Jak zatem kształtować więź ze swoim regionem na ziemiach, gdzie kilkadziesiąt lat temu dokonano całkowitej wymiany ludności i miejsce „wypędzonych” zajęli „przypędzeni”? Trzeba, szanując dorobek naszych poprzedników (co nie musi oznaczać bezkrytycznego gloryfikowania wszystkiego co działo się w ich czasach), do przejętego przez nas wielokulturowego dziedzictwa, dodawać kolejną, polską cegiełkę. Tak jak się dzieje w Krzeszowie i wielu innych miejscach. Musimy mieć świadomość, że jeśli nie będziemy szanowali dziedzictwa naszych poprzedników na Dolnym Śląsku, pozbawimy się moralnego prawa, by tego samego oczekiwać od Ukraińców czy Litwinów na dawnych kresach wschodnich. A straszenie „pełzającą regermanizacją Wrocławia” jest nie tylko nieprawdziwe, ale i szkodliwe. Bo co mam myśleć, gdy ktoś w głębi kraju, nasłuchawszy się takich haseł, pyta mnie czy we Wrocławiu mówi się po polsku?

        Argumenty przywoływane na poparcie tezy o rzekomej „regermanizacji” w istocie rzeczy są jednostkowymi, pozbawionymi większego znaczenia przypadkami, faktami wyrwanymi z kontekstu lub przeinaczonymi. I tak np. swego czasu w obieg puszczono wiadomość, jakoby europoseł Lidia Geringer de Oedenberg proponowała zmianę nazwy Wrocławia na „Wratislavia”, co wzbudziło u niektórych obawy, że następnym krokiem będzie przejście do nazwy „Breslau”. W rzeczywistości pani europoseł chodziło o to, by w promocji miasta obok polskiej nazwy używać istniejących odpowiedników obcojęzycznych (istnieją de facto dwa: czeski Vratislav i niemiecki Breslau) i – przede wszystkim – wykreować nazwę w języku angielskim (na podobieństwo Warsaw czy Cracow), której Wrocław nie posiada. Tak przy okazji – jako wrocławianin z pochodzenia nie mam nic przeciwko temu, by Niemcy mówili Breslau, tak jak my mówimy Kolonia a nie Köln, Lipsk a nie Leipzig czy Krzywy Róg a nie Krywyj Rih (w przeciwieństwie do wielu moich rodaków mówię też Chociebuż a nie Cottbus i Żytawa a nie Zittau). Natomiast nie podoba mi się, że w Niemczech na drogowskazach na pierwszym miejscu widnieje „Breslau”, a „Wroclaw” jest w nawiasie. Dziwnie się też poczułem, gdy wykształcony Rosjanin, dowiedziawszy się skąd pochodzę, skojarzył moje rodzinne miasto jako „Briesłau”.

         Spotkałem się tezą, że o mentalnej „regermanizacji” wrocławian ma świadczyć powielana przez niektórych dziennikarzy opinia, że wzniesiony we Wrocławiu pomnik Bolesława Chrobrego jest symbolem kiczu. A jeśli ktoś tak uważa, to co? – zabronić mu publicznego wygłaszania tej opinii? A co ona zmienia? Tak nawiasem mówiąc pomnik ten faktycznie trudno uznać za wielkie dzieło artystyczne. A szkoda…

 

Na kogo orientacja?

Rzekoma „regermanizacja” dotyczyć ma nie tylko kwestii symbolicznych czy kulturowych, ale także (a może przede wszystkim) gospodarczych. Politykom regionalnym z zachodniej Polski zarzuca się, że coraz bliżej im w sensie gospodarczym do Berlina, a coraz dalej do Warszawy. Na problem ten można popatrzeć z dwóch stron. Po pierwsze, należy pamiętać, że Niemcy zawsze były głównym partnerem handlowym Polski (za wyjątkiem okresu naszego gospodarczego uzależnienia od ZSRR). Nie ma więc nic dziwnego w tym, że zachodnie regiony kraju intensywniej kooperują z sąsiadami. Ale to wcale nie musi oznaczać oddalania się od reszty naszego kraju. Z drugiej strony faktem jest, że na przykład Wrocław lepiej skomunikowany jest z Berlinem i Dreznem niż z Warszawą. W tym miejscu jednak trzeba zapytać kto jest odpowiedzialny za to, że prawie siedemdziesiąt lat po II wojnie światowej Dolny Śląsk nie ma przyzwoitego połączenia z Polską centralną i kierowcy jeżdżą do Warszawy przez Częstochowę a większość pociągów przez Poznań, nadkładając prawie 200 kilometrów drogi. O tym nie decyduje się we Wrocławiu, tylko w Warszawie. Inwestycje komunikacyjne na tę skalę nie leżą i nigdy nie leżały w gestii władz regionalnych! I co ciekawe, przy centralizacji środków (która mogłaby sprzyjać pilnowaniu narodowych interesów) od lat pieniądze znajdują się głównie na rozbudowę tranzytowych szlaków komunikacyjnych o przebiegu wschód-zachód, a nie ma ich na lepsze powiązanie ze sobą największych miast Polski. Jestem pewien, że gdyby budowa drogi ekspresowej z Wrocławia do Warszawy była w gestii władz regionalnych, droga ta dawno byłaby już ukończona (podobnie jak droga ekspresowa Wrocław – Poznań, której realizację minister infrastruktury po raz kolejny odłożył ad calendas graecas). Tymczasem jedyne co w naszych realiach mogły zrobić lokalne władze, to happening, w którym prezydenci Dutkiewicz (z Wrocławia) i Kropiwnicki (z Łodzi) przelecieli się balonem, by zwrócić uwagę na katastrofalny stan komunikacji między trzecim i czwartym co do wielkości miastem w Polsce oraz wystosowanie w tej sprawie memorandum do odpowiedniego ministra.

Z kolei „orientacji na Berlin” zachodnich regionów Polski i odrywaniu ich od reszty Polski służyć ma jakoby uzależnienie samorządów od Brukseli, skąd pochodzi znaczna część środków, z których finansowane są największe inwestycje. Trzeba jednak w tym miejscu zauważyć, że przydzielanie „unijnych” pieniędzy na konkretne przedsięwzięcia nie odbywa się w Brukseli, ale w polskich urzędach. Mało kto przy tym zdaje sobie sprawę (choć samorządowcy akurat dobrze o tym wiedzą), że w Polsce aż ¾ środków z funduszy strukturalnych znajduje się w dyspozycji urzędów centralnych, a tylko ¼ podzielona została między 16 województw (z tej puli finansowane są Regionalne Programy Operacyjne). Co to oznacza? Województwa (wszystkie, nie tylko te z zachodniej Polski) dostają ochłapy, z których w zakresie inwestycji infrastrukturalnych można sfinansować co najwyżej drobne przedsięwzięcia w lokalnej (bo nawet nie regionalnej) skali. Obowiązujące w Polsce zasady podziału „unijnych” środków powodują, że samorządy faktycznie są uzależnione, ale nie tyle od Brukseli, co (jak zwykle) …od Warszawy. Polska cały czas pozostaje krajem silnie scentralizowanym i daleko nam nie tylko do rozbicia dzielnicowego, ale nawet do niemieckiego modelu federacji krajów związkowych (który nota bene dla Polski nie byłby dobrym rozwiązaniem). Tu widziałbym przyczynę popularności inicjatyw w rodzaju Ruchu Autonomii Śląska (inną sprawą są próby instrumentalnego wykorzystywania regionalnych aspiracji i temu należy się przeciwstawiać).

 

Pozytywny program

Jak już napisałem na początku, polskość Dolnego Śląska dla jego mieszkańców jest tak oczywista, że nie podlega żadnej dyskusji. Niemcom Dolnego Śląska nie oddamy, tak samo jak nie odbudujemy we Wrocławiu pomnika Fryderyka II, zburzonego w 1945 r. Między budowaniem tożsamości regionalnej Dolnoślązaków a bezkrytycznym gloryfikowaniem niemczyzny jest różnica – wyraźna, chociaż być może nieoczywista i nie do końca czytelna dla kogoś, kto nie zna dobrze specyfiki naszego regionu. Problem z tożsamością nie leży bowiem w edukacji regionalnej (która tak naprawdę też kuleje, a kolejne „reformy” szkolnictwa wcale jej nie służą), co w zalewie zglajszachtowanej masowej popkultury, która nie odwołuje się do żadnego dziedzictwa, a kształtuje ludzi podatnych na manipulacje. I to jest prawdziwe zagrożenie!

Z perspektywy Dolnego Śląska uważam, że dla środowisk patriotycznych prawdziwym wyzwaniem jest tworzenie pozytywnego programu dla ziem przyłączonych do Polski po II wojnie światowej. Programu opartego nie na straszeniu niemieckim zagrożeniem i odcinaniu się od przeszłości (to przerabialiśmy w czasach PRL-u), ale na budowaniu regionalnej tożsamości, polskiej w treści, przy poszanowaniu dorobku naszych poprzedników, także tych, którzy reprezentowali inne narodowości. Niestety, w opcji politycznej, która najchętniej odwołuje się do tradycji patriotycznych, takich tendencji nie widać.

Mysłakowice, 5 lutego 2012 r.